Kim w tym momencie jest Dominik Furman?
– Świeżo upieczonym 21-latkiem. Przede wszystkim chłopakiem, który chce Ligi Mistrzów. Nie chodzi o to, by znów mówiono, że było blisko. Zależy mi na tym, aby spełnić swoje marzenia i walczyć z najlepszymi, grając na wspaniałych stadionach w Europie. Liczyłbym też na udane występy. Do Champions League nie wchodzi się tylko po to, aby pozwiedzać, ale głównie po to, by zaprezentować się z jak najlepszej strony. Wiadomo – łatwo by nie było, bo przecież naszymi rywalami byliby tak naprawdę najlepsi na świecie, ale warto próbować. Chcę również, żeby moja kariera rozwijała się w dobrym kierunku.
To ciągle chłopak z Szydłowca, który z kolegami z podwórka wyszedł na pierwsze piwo, czy może już facet, który ma za sobą debiut w reprezentacji Polski i wiele występów w lidze.
– Wiadomo, gdzieś we mnie wciąż jest cząstka chłopaka z Szydłowca, ale wydaje mi się, że teraz jest mi bliżej do legionisty z Warszawy, który skupił się wyłącznie na piłce nożnej. Stolica nauczyła mnie, jak powinno się postępować w życiu prywatnym i zawodowym.
Co masz na myśli?
– Chodzi o to, by przede wszystkim nie popaść w samozachwyt. Żeby nie sądzić, że jest się – powiedzmy – piłkarzem i można wszystko, że jest się lepszym od innych… Nauczyłem się, że należy zachowywać się tak, jakby nie było się zawodnikiem takiego klubu jak Legia. Do wszystkiego należy podchodzić po ludzku i przede wszystkim za bardzo nie odlatywać w przestworza, bo tak naprawdę nie ma jeszcze ku temu powodów.
Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że zupełnie spłynęło po Tobie to, że zrobiłeś tak duży krok do przodu i że nie korzystasz z tego, gdzie się znalazłeś.
– Na pewno w pewien sposób korzystam, ale nigdy nie dopuszczę do sytuacji, w której odmówiłbym zdjęcia czy autografu, tłumacząc się brakiem czasu lub czymś równie błahym. Trzeba być w tym wszystkim człowiekiem. Wiadomo, są gorsze dni, są różne nastroje, humory, ale do wszystkiego staram się podchodzić ze spokojem. Uważam, że osiągnąłem dużo, bardzo się z tego cieszę, ale nie mam wątpliwości, że stać mnie na wiele więcej.
Gdybyś miał porównywać te dwa etapy w Twoim życiu – nazwijmy to, Szydłowiec i Warszawa – dostrzegasz kolosalną różnicę?
– W Szydłowcu miałem przede wszystkim o wiele mniej obowiązków czysto piłkarskich, dzięki czemu miałem dla siebie więcej wolnego czasu. W Warszawie najpierw była szkoła, później trening, następnie nauka, a weekendy jeszcze mecze. W liceum świadomość, że jest się bliżej pierwszej drużyny, sprawiała, że do wszystkiego przykładaliśmy się jeszcze dokładniej. To był moment, w którym musieliśmy zadecydować – albo wszystko stawiamy na futbol, albo od niego odchodzimy. Piłka jest dla mnie jednak najważniejsza i zawsze byłem skupiony na dążeniu do celu.
Już w Szydłowcu marzyłeś o Legii, czy może była ona tylko jednym z większych klubów, do którego mógłbyś trafić?
– Przede wszystkim, będąc w Szydłowcu, nie oglądałem polskiej ligi, bo najzwyczajniej w świecie nie miałem gdzie. Wiedziałem, że jest Legia, Widzew, Wisła Kraków – te najmocniejsze zespoły. Dużo bardziej na bieżąco byłem z Ligą Mistrzów i mistrzostwami świata albo Europy. Od czasu przyjazdu do Warszawy Ekstraklasa stawała się dla mnie coraz ważniejsza. Chodziłem prawie na każdy mecz Legii i w pozytywnym sensie zarażałem się tym klubem. Teraz nie wyobrażam sobie, bym mógł być gdzieś indziej niż przy Łazienkowskiej.
Szydłowiec to miasto, w którym dominuje kibicowsko jakaś drużyna?
– Sympatie klubowe są tam podzielone. Można spotkać fanów Legii, ale raczej większość mieszkańców jest przeciwko niej. Nie spotykam się jednak z przykrymi sytuacjami w związku z tym, że reprezentuję barwy tego klubu. Jeśli już, to raczej ludzie popierają to, co robię i mnie wspierają. Jestem jednak taką osobą, która nie zwraca uwagi na krytyczne opinie dotyczące przejścia do Legii, jeżeli już takie pojedyncze się pojawiają. Wiem, że zrobiłem dobrze i jestem przeszczęśliwy, będąc legionistą.
Ty w dzieciństwie jednak sympatiom klubowym nie uległeś i byłeś neutralny?
– Szydłowianka sympatyzowała z Radomiakiem, który oczywiście również nie występował w najwyższej klasie rozgrywkowej, ale powiedzmy, że w wieku 11-12 lat miałem tę nazwę w głowie. Pamiętam sytuację, że będąc zawodnikiem Legii i mając 15 lat, wracałem z Warszawy i w dresie klubowym wstąpiłem na mecz, na którym było około 600 sympatyków zespołu z Radomia. Kiedy się przekonałem o tym na własne oczy, musiałem wyjść ze stadionu, żeby nie narazić się na jakieś nieprzyjemności.
Coś się wówczas zaczęło dziać?
– Nie, na szczęście nie zdążyło. Wszedłem, przywitałem się z kolegami i po „zbadaniu sytuacji” stwierdziłem, że najlepiej będzie pójść do domu. Będąc samemu naprzeciw kilkuset kibicom, zbyt wiele bym nie zrobił (śmiech).
CAŁY WYWIAD TUTAJ