Moja mama Zofia, pochodziła z Leszczyńskich, z rodziny, która od wieków mieszkała w Szydłowcu. Jej ojciec, a mój dziadek Wojciech Leszczyński, jako były legionista został osadnikiem wojskowym na Kresach Wschodnich. Opuścił Szydłowiec i zamieszkał w Lidzie, gdzie otrzymał dom, ziemię, sad, gdzie stał się człowiekiem zamożnym. Ożenił się z Polką Stefanią z domu Jakuć. Zamieszkali w Lidzie przy ulicy Grażyny (później nadano ulicy nazwę Fryderyka Engelsa). Dziadek bardzo dobrze zarabiał jako maszynista kolejowy, babcia zajmowała się domem.
W Lidze mieszkała rodzina Wismontów. Ich związek z tym miastem był tak silny, że nawet jedna z dzielnic Lidy nazywała się Wismonty. Według przekazów rodzinnych Wismontowie pochodzili z Sasów, byli szlachtą. Ludzie o tym nazwisku mieszkają w Polsce na Mazurach, w USA, nawet w Australii. Ci, mieszkający w Lidzie byli dość zamożni, mieli majątek ziemski. Bronisław Wismont ożenił się z Olimpią Rodziewiczówną, która była spokrewniona ze znaną pisarką, autorką patriotycznych powieści, Marią Rodziewiczówną. Bronisław i Olimpia mieli dwóch synów Aluka, Wilhelma i córkę Janinę, która zmarła przed naszym wyjazdem do Polski. Aluk kochał konie. Był człowiekiem wysportowanym, uprawiał jazdę konno, zimą jeździł na nartach. Postanowił udać się do krewnych w Polsce. Wiemy, że po przekroczeniu zielonej granicy udało mu się tam dotrzeć bez problemu. Dlaczego postanowił wrócić do Rosji? Przypuszczalnie został aresztowany, a może od razu zamordowany przy próbie przekroczenia granicy polsko-rosyjskiej. W każdym razie wszelkie poszukiwania dokonywane przez rodzinę okazały się bezskuteczne, ślad po nim zaginął.
Brat Aluka Wilhelm miał zamiłowania i uzdolnienia artystyczne malował i fotografował. Za władzy radzieckiej i później w Polsce to drugie hobby stało się źródłem utrzymania jego i jego rodziny, pracował jako fotograf.
Wilhem Wismont, syn Bronisława i Olimpii i Zofia Leszczyńska, córka Wojciecha i Stefanii zawarli związek małżeński. Stali się rodzicami moimi i mojej młodszej siostry Ireny. W Lidzie były trzy kościoły. W dawnym kościele pijarów za władzy radzieckiej powstało muzeum broni, a później planetarium. Tylko jedna z dawnych świątyń pełni nadal funkcje religijne, ale nabożeństwa odprawiane są w języku białoruskim. Zostałem ochrzczony w kościele katolickim w Lidzie, moim chrzestnym został dziadek, chrzestna mieszkała w Gdańsku, niestety już nie żyje, zmarła na raka.
Nie było łatwo pozostać Polakiem i katolikiem w kraju propagującym komunizm i ateizm. Białorusini nazywali Polaków Pogardliwie „Przek”. W kraju, w którym panowała atmosfera zastraszania, szpiegowania, oskarżeń i donosów propaganda atakowała wszędzie, w każdym środowisku w szkołach, przedszkolach, zakładach pracy, również za pośrednictwem środków masowego przekazu. Wychowywano młodych ludzi na wzorowych komunistów już począwszy od przedszkola. W prymitywny, prostacki sposób już w przedszkolach przekonywano dzieci, że Boga nie ma. Zebrane w klasie maluchy zachęcano, aby poprosiły Pana Boga o cukierki. Dzieci wołały, prosiły lecz ich prośby nie zostały wysłuchane. Na tej podstawie wychowawcy argumentowali, że Bóg ich nie wysłuchał, bo Go nie ma. Za ich namową dzieci zwracały się z prośbą do Stalina i wówczas zza jego portretu zaczynały się sypać cukierki. Moja mama stosowała odwrotną argumentację, u nas w domu to Pan Bóg wysłuchiwał próśb, a cukierki wysypywały się spod obrazów świętych. Ponieważ mama nie pracowała mogłem być pod jej opieką, w sferze jej wpływów aż do czasu pójścia do szkoły. Rodzice uczyli mnie w domu czytać i pisać po polsku, nauczali historii i zasad wiary. Z chwilą rozpoczęcia nauki w szkole musiałem wstąpić do pionierów. Kiedyś na lekcji w drugiej klasie szkoły podstawowej wyrwało mi się słowo „wskazówka”. Obowiązkiem nauczycielki było poinformować o tym incydencie dyrektora, a on musiałby powiadomić NKWD. Na szczęście była to znajoma mojego taty, które wezwała go do szkoły i pouczyła, że nie wolno w szkole mówić po polsku. Byliśmy wszyscy byle jak ubrani, zaniedbani. Po śmierci Stalina odwiedziły nas przybyłe z Szydłowca moje ciotki, które wśród licznych prezentów przywiozły również dla mnie piękne ubrania. Natychmiast się przebrałem i wyszedłem z domu. Spodziewałem się, że wszyscy znajomi będą mnie podziwiać. Niestety, mojego stroju nie zaakceptowali koledzy. Przyzwali mnie „Stilaga” czyli modniś, śmiali się ze mnie. Takiej obelgi nie mogłem znieść. Wróciłem do domu, zdjąłem ubranie i już nigdy go nie włożyłem. Wszyscy powinni być tacy sami, szarzy i nijacy. Wszelkie wyróżnianie się było źle widziane.
Pierwszy postanowił wyjechać do Polski mój ojciec. W tym celu sprzedał w Lidzie dom i za te pieniądze kupił samochód, który sprzedał w Polsce i za uzyskaną ze sprzedaży kwotę, za radą dziadka i jego rodziny, kupił dom w Szydłowcu przy placu Marii Konopnickiej 14. Następnie wyjechał do kolegi do Bytomia i założył tam zakład fotograficzny. Było to w roku 1957, ojciec przyjechał do kraju jako repatriant. Ja z mamą i siostrą Ireną przyjechałem do Polski 18 marca 1962 roku. Miałem 15 lat, w Lidzie miałem znajomych, przyjaciół, dlatego nie miałem najmniejszej ochoty wyjeżdżać w nieznane. Za namową kumpli próbowałem uciec już na samej granicy, ale złapał mnie dziadek i uniemożliwił wycieczkę. W Terespolu czekał na nas ojciec Jako pamiątkę wiozłem ze sobą chustkę pionierską i pilotkę sołdata z czerwoną gwiazdą. Obie te pamiątki rodzice spalili zaraz po przyjeździe do Polski. Jechaliśmy pociągiem trasą Terespol – Warszawa. Wszystko, co widziałem z okien pociągu, miasta w których się zatrzymywaliśmy, Warszawa, Szydłowiec – wszystko to wydawało mi się takie inne, takie zachodnie, obce. W Szydłowcu wysiedliśmy na dworcu PKP. Była tęga zima, mróz, śnieg, zaspy. Do miasta przyjechaliśmy saniami, byliśmy skostniali z zimna. Zatrzymaliśmy się u siostry dziadka Leszczyńskiego Józki. Tutaj nas karmiono i nas ogrzano.
Zamieszkaliśmy w domu, który kupił dla nas ojciec, na parterze. Piętro zajmowali lokatorzy. Mama rozpoczęła pracę w ZE”Warel”, a my z siostrą poszliśmy do szkoły. Rozpocząłem naukę w VII klasie, w szkole, która mieściła się w ratuszu. Kierownikiem był Kazimierz Kochanek. W ZSRR nie było wolno uderzyć ucznia, w Polsce dość powszechne były tzw. „łapy”. Dlatego, kiedy zbliżył się do mnie nauczyciel Rejczak z kijem krzyknąłem: „Spróbuj tylko mnie dotknąć, to pójdę na skargę do kierownika”. Mój protest odniósł właściwy skutek, odtąd już żaden nauczyciel nie próbował mnie uderzyć.
Początkowo czułem się tu bardzo obco. Moje kłopoty z językiem polskim, szczególnie z pisownią powodowały, że dzieci uważały mnie za cudzoziemca. Przychodziły tłumnie pod nasz dom, aby zobaczyć „Rosjanina”. Bardzo długo przezywano mnie „Wania”.
W czerwcu 1962 roku, po zdaniu egzaminu wstępnego zostałem uczniem szkoły średniej, a po jej ukończeniu rozpocząłem studia na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Studiowałem filologię rosyjską. Na moim roku trzy osoby znały dobrze język rosyjski: ja, Tomasz Turowski i dziewczyna repatriantka ze Związku Radzieckiego, której nazwiska już nie pamiętam. Dzięki temu wszyscy troje byliśmy zwolnieni z zajęć z języka praktycznego. Tomek po ukończeniu studiów był przez szereg lat pracownikiem ambasady, a nawet ambasadorem, mam z nim kontakt do dnia dzisiejszego. Podobnie jak ojciec lubiłem fotografować. Podczas studiów zrobiłem wiele zdjęć, dokumentowałem ważniejsze wydarzenia. Nadszedł marzec 1968 roku. Włączyłem się czynnie w wydarzenia marcowe: roznosiłem ulotki, fotografowałem. Złapano mnie na Rynku, szedłem z Romkiem Prusem. On mnie zasłaniał, a ja ukradkiem robiłem zdjęcia, fotografowałem milicyjne suki i milicjantów w akcji. Jednak mnie dostrzegli, dwóch milicjantów ruszyło w moją stronę. Zdążyłem powiedzieć Romkowi, żeby się oddalił. Nie uwierzyli mi, że fotografuję krakowskie zabytki. Jeden z milicjantów chciał swoją interwencję ograniczyć do otwarcia aparatu i naświetlenia znajdujących się w nim zdjęć. Drugi jednak się nie zgodził. Wsadzili mnie do suki i zawieźli do więzienia na Montelupich. W ten sposób uniemożliwili mi uczestnictwo w dalszych wydarzeniach. Nie zdążyłem już pod Collegium Novum. W więzieniu siedziało dwunastu w jednej celi. Spaliśmy na ziemi, na sienniku. Za ścianą, w sąsiedniej celi były dziewczyny. Ktoś wpadł na pomysł, żeby się z nimi spotkać po wyjściu na wolność. Zaczęliśmy chórem wykrzykiwać nazwę kawiarni oraz datę i godzinę spotkania. Wpadł do celi strażnik, żeby nas uciszyć, ale spotkanie rzeczywiście się odbyło się w tej kawiarni i w tym terminie. Po dwóch dniach nas wypuszczono. Niestety nie wszystkim się udało tak szybko opuścić mury więzienia, Boguś Sobczak z polonistyki przesiedział aż pół roku. Wróciliśmy do akademika, kontynuowaliśmy studia, ale byliśmy nadal obserwowani i sprawdzani. Przez dwa lata co pewien czas pod akademik zajeżdżała czarna wołga i ubrani w cywilne ubrania pracownicy SB zabierali nas na przesłuchania. O naszym aresztowaniu pojawił się artykuł w „Gazecie Krakowskiej”, która nie docierała do Szydłowca, byłem więc przekonany, że moi rodzice nie denerwują się, ponieważ nic nie wiedzą. Nagle przyjechał do mnie dziadek Leszczyński, okazało się, że moi bliscy dowiedzieli się o wszystkim z audycji radiowej Wolna Europa. Cała rodzina była przerażona i wysłała dziadka, aby sprawdził co się ze mną dzieje. Na szczęście byłem już na wolności.
Było mi dobrze w Krakowie, miałem tu znajomych, przyjaciół. Naraziłem się wprawdzie władzy, ale zyskałem życzliwość profesorów. Nie chciało mi się stąd wyjeżdżać, dlatego po ukończeniu studiów jeszcze przez rok tu mieszkałem waletując w akademiku. W 1972 roku wróciłem do Szydłowca. Dano mi do wyboru pracę nauczyciela języka rosyjskiego w liceum albo kierownika Biblioteki Pedagogicznej, wybrałem bibliotekę.
Biblioteka Pedagogiczna w 1956 roku mieściła się w jednej szafie stojącej w gabinecie inspektora szkolnego Wiktora Busiakiewicza, przez pewien czas funkcjonowała w suterenie budynku PPRN. Kiedy ja przyszedłem do pracy biblioteki miejska i pedagogiczna znajdowały się w szydłowieckim zamku. Tutaj poznałem moją pierwszą żonę Danielę, która pracowała w miejskiej bibliotece. W Bibliotece Pedagogicznej właśnie odeszły z pracy Bogacka i Maria Kądziela, a ja zostałem zatrudniony jako kierownik. Księgozbiór biblioteczny stale się powiększał, robiło się ciasno. Postanowiłem przenieść księgozbiór biblioteki do nowo wybudowanej szkoły na ulicy Wschodniej. Tymczasem przy ulicy Staszica znajdował się wolny budynek odkupiony przez miasto od Wiesława Misztala. Poprzedni właściciel – Misztal miał w nim na piętrze mieszkanie, a na dole warsztat, w którym odbywała się produkcja spinaczy. Dom nadawał się do remontu, na który potrzebne były pieniądze. Po wielu staraniach udało mi się je zdobyć. Połowę potrzebnej kwoty, dzięki Dentkowskiemu, przekazał Urząd Miejski w Szydłowcu, drugą połowę otrzymano z kuratorium w Radomiu. W Bibliotece Pedagogicznej przepracowałem jako kierownik czterdzieści lat. Na piętrze znalazła się czytelnia, dział czasopism, pracownia fotograficzna, a po latach pracownia komputerowa do bezpłatnego korzystania przez czytelników. Na parterze magazyn książek, katalogi, wypożyczalnia, a po latach kserokopiarka. Oprócz księgozbioru o tematyce naukowej, pozycji z zakresu literatury pięknej stworzyłem Dział Zbiorów Regionalnych. Przyczyniłem się do powstania lokalnej gazety wyjednując w Warszawie na ulicy Mysiej zgodę cenzury na jej wydawanie. W Bibliotece Pedagogicznej mieściła się redakcja „Głosu Szydłowieckiego”, którego kolejnymi redaktorami naczelnymi byli: Włodzimierz Kurzępa, Dorota Kubiś, Andrzej Woda.
W dalszym ciągu interesowałem się fotografią. W 1972 roku założyłem wraz ze Stefanem Kanią i Ryszardem Miernikiem działający przy Domu Kultury Klub Fotograficzny „Jupiter” 72. Z powodu trudności lokalowych pracownia mieściła się w trzech kabinach toalety znajdującej się w zamku w pomieszczeniach biblioteki miejskiej. W ciągu kilku lat zdobyłem uprawnienia instruktora fotografii i filmu kategorii S. Zacząłem organizować kursy i plenery fotograficzne, które cieszyły się wielkim powodzeniem. Dzięki prezesowi Spółdzielni Mieszkaniowej Czapnikowi mogliśmy przenieść pracownię fotograficzną do piwnic jednego z bloków znajdujących się na ulicy Kościuszki. Tutaj również w 1993 roku z grupą entuzjastów stworzyliśmy lokalną telewizję tworzącą programy o Szydłowcu, która działała do 2001 roku. Wielu młodym ludziom wiadomości zdobyte z zakresu wiedzy o fotografii i sztuki filmowej, szczególnie z z zakresu reportażu, wywiadów, montażu przydały się w ich późniejszej pracy zawodowej.
Moja siostra i ja wiele zawdzięczamy swoim rodzicom, którzy już niestety nie żyją. Ojciec zmarł 21 lipca 1991 roku, mama 3 marca 2005. Zostali pochowani w rodzinnym grobowcu obok dziadków Leszczyńskich na szydłowieckim cmentarzu. Sądzę, że zainteresowanie fotografią i malarstwem przekazał mnie, siostrze Irenie i mojemu synowi Wojtkowi mój ojciec Wilhelm, który fotografował i malował. Syn mój i mojej żony Doroty, mieszkający i pracujący obecnie w Warszawie, ukończył college z grafiki komputerowej, fotografuje i maluje. Moja młodsza siostra Irena wyszła za mąż za Kazimierza Krzemińskiego, mieszka w Kielcach. Ukończyła studia na UJ w Krakowie, pracowała jako nauczycielka języków rosyjskiego i niemieckiego, ale po przyjściu na emeryturę poświęca czas swojej ogromnej pasji maluje. Jej prace są prezentowane na wystawach malarskich i nabywane przez miłośników sztuk plastycznych. Moje życie nie było i nie jest nudne. Teraz, kiedy jestem na emeryturze, więcej czasu mogę poświęcić mojej rodzinie, wspierać moje dzieci Wojtka i Anię w ich działaniach i rozwijać swoją pasję, tworzyć fotograficzną dokumentację miasta i jego mieszkańców.
autor Wiesław Wismont.
Tekst pochodzi z książki „To nasze życie” Ireny Przybyłowskiej – Hanusz w której możemy przeczytać historie ludzi i rodzin związanych z ziemią szydłowiecką.
Wiesław Wismont zmarł w wieku 76 lat, 15 listopada 2024 roku.