Żyjesz?
Oczy otwarte, żyję.
Od kiedy w styczniu wyjechałeś do Francji, mniej jest ciebie i na boisku, i w mediach.
Był właśnie u mnie ostatnio brat i mówił mi, że męczą go ludzie pytaniami, czemu nie gram i że ciągle im odpowiada takie magiczne słowo: aklimatyzacja. Nie mogę już tego słuchać, więc poprosiłem go, żeby po prostu mówił, że jestem słaby. I tak dokładnie jest: nie gram, bo z różnych względów jestem jeszcze za słaby.
Brzmi to trochę tak, jakbyś przyznawał rację wszystkim tym, którzy po twoim transferze mówili i pisali, że Tuluza grubo przepłaciła.
A przepłaciła?
Ty mi powiedz.
Żeby zrozumieć, jak bardzo różni się granie u siebie w kraju od budowania swojej pozycji na Zachodzie, jest tylko jedno wyjście. Po prostu trzeba wyjechać i samemu się przekonać. W Polsce piszecie, że jestem przepłacony, a tutaj… Tutaj, tak po prawdzie, do końca nie wiem, co myślą dziennikarze. Nie znam jeszcze języka na tyle, by wziąć do ręki takie „L`Equipe”, no i przede wszystkim nie zdążyłem rzucić się w oczy na tyle, by tam trafić.
Byłeś czwartym najwyższym transferem w zimowym okienku w Ligue 1. Gdzieś tam się jednak przewijałeś. Nie odczuwasz tego na co dzień?
Mam wrażenie, oczywiście mogę się mylić, zakładając pozytywny dla siebie wariant, że we Francji ludzie myślą w nieco inny sposób.
Jaki konkretnie?
Są zadowoleni, kiedy ktoś, kto do nich przyjeżdża, szanuje ich, ich zwyczaje, ich mentalność. W Polsce wszystko chcemy na już, natomiast tam liczą na mnie pod kątem nowego sezonu.
To rzeczywiście bardzo pozytywny wariant, patrząc z twojej perspektywy.
A nie mówiłem? (śmiech)
Naprawdę uważasz, że dali ci te pół roku na naukę? Pewnie wiesz albo chociaż domyślasz się, co między wierszami mówi się w klubie na twój temat.
Kurczę, nie wiem, czy powinienem to mówić… Wiesz, co? Rozmawiałem ostatnio z prezesem klubu, z trenerem też. Powtarzają mi, żebym uważnie się wszystkiemu wokół siebie przypatrywał. Generalnie – że jest dobrze, a będzie lepiej. Wierzę, że to nie była wyłącznie kurtuazja, bo niby czemu mieliby czarować?
Dobra, cofnijmy się do 13 stycznia. Tego dnia podjąłeś decyzję o wyjeździe. Czułeś, że po tych czterech miesiącach będziesz akurat w takim miejscu, w którym jesteś teraz?
Czułem, że będę więcej grał. Jestem cholernie ambitny i boli mnie, że siedzę. Zawsze na odprawie z taką nadzieją – dla niektórych pewnie może nawet naiwnością – zerkam na tablicę ze składem, szukając swojego nazwiska. No, na razie cały czas szukam. Muszę brać to, co dają i liczyć, że w następnym sezonie to już będzie inna bajka.
Jak wyglądają takie odprawy? Jesteś tam, bo wypada, żebyś był, ale nie rozumiesz, o czym mowa, czy powoli zaczynasz coś łapać?
Początkowo, przyznaję, czułem się niezręcznie. Cieszyłem się, gdy słyszałem „collective“, bo wtedy – wiadomo – radocha, że się coś w końcu zrozumiało. Ale spokojnie, nikt mnie na pastwę losu nie zostawił – trener dużo tłumaczył mi indywidualnie, zresztą w ogóle jestem bardzo zdziwiony tym, że tutaj na każdym kroku każdy w drużynie chce sobie pomóc.
Stwierdziłeś przed chwilą, że miałeś nadzieję na większą liczbę rozegranych meczów.
Miałem, miałem. Tylko że to nie takie proste, mimo że wiedziałem o tym wcześniej. Najzwyczajniej w świecie, na tę chwilę przegrywam rywalizację. Zanim tu trafiłem, jak dowiedziałem się o Tuluzie, odpaliłem sobie na spokojnie w domu transfermarkt i patrzyłem, z kim przyszłoby mi walczyć o granie. No i te nazwiska na kolana nie rzuciły. Żeby było jasne: nie, że ja uważam się za Bóg wie kogo, natomiast jako osoba interesująca się piłką, nieźle kojarzyłem tylko Didota, a o wiele lepiej tych, którzy stąd odeszli, czyli Sissoko czy Capoue.
Akurat ci, którzy odeszli do Premier League byli lepsi niż twoi obecni rywale.
Zgoda, nie mówię, że nie. Ale oni są nieważni, nie ma ich. Są za to tacy, którzy dla polskiego kibica znaczą niewiele, za to bardzo dobrze umieją grać w piłkę. Wyglądają na treningach lepiej ode mnie, są cwańsi, dlatego grają w meczach. Ja z kolei na treningach nigdy szczególnie się nie wyróżniałem, jestem takim „zawodnikiem meczowym” (śmiech). I wiesz, co, jeszcze jedna rzecz – ja zawsze najlepiej sobie radziłem, kiedy dobrze czułem się w otoczeniu, w którym przebywałem. Trochę czasu minie, nim będę się luźno kontaktował z resztą drużyny.
Czyli jednak wychodzi na to, że z tą aklimatyzacją to jest coś na rzeczy. Że nie jest przereklamowana, jeśli można tak powiedzieć.
Już mówiłem: nienawidzę tego słowa. Gadałem z chłopakami, którzy do Tuluzy przyszli latem. Też dostali czas, choć większość z nich ogarnia francuski, to ich pierwszy język. Może odrobinę trudniej miał Braithwaite, ale on, kurczę, świetnie nawija po angielsku.
info: www.weszlo.com