Bracia, a dawniej to stryjeczni bracia ojca, ale to była muzyka na skrzypkach. Skrzypki, bębenek, dopiero po jakimś długim czasie, jak to już nastawały harmonie, na półtonówce dobierali sobie. Dwóch braci grywało na skrzypkach, bębnistę do tego i później dobierali sobie już tę półtonówkę. Jak ja byłem taki mały, u sąsiada jeszcze grali na tej półtonówce na weselach. Półtonówka – jednorzędowa była taka harmonijka na pół tonu. To ja pamiętam, może ze 3 lata miałem.

A jak zaczęło się Pana muzykowanie? Jak to młodzi, każdy by chciał grać. A dawniej to było tak, że nie było innej rozrywki. Jak byłem mały nie było radia, nie było światła. Robiło się za dnia koło domu gdzieś, a jak na noc, to tylko lampa była na naftę. I jaki płomycek był? Tyćki płomycek. Do szkoły chodziłem już po wyzwoleniu, to lekcje odrabiałem, tę lampę stawiałem na stole, pisałem przy tej lampie, bo w zimie to zaraz ciemno. Dopiero światło powstało po wojnie.

Jakie były pierwsze instrumenty, na których Pan grał? Grałem na tych skrzypcach, które ojciec zrobił.

Ile Pan miał lat, jak ojciec Panu skrzypce zrobił? Ojciec te skrzypce zrobił wcześniej, to ja nie pamiętam, kiedy ich tam zrobił, prawdopodobnie w 28 roku, jeszcze przed wojskiem.

A Pan kiedy zaczął grać? Jak miałem 7, 8, 9 lat zacząłem tam na tych skrzypkach. Ojciec to słabo grał, trochę zagrał, ale słabo. A ja to już taką werwę miałem do tego grania. No i na tych skrzypkach, a to imieniny, a to zaręczyny to trzeba było na tych skrzypkach. Bardzo mnie palec bolał, jak trzymałem ten smyczek. Tak mnie tutaj bolała ręka, że nie mogłem wytrzymać.

Od kogo Pan się uczył? Tato zaczął mi pokazywać tak „na słuch”, a później sąsiad taki, lepiej grał. Ja do tego sąsiada, a to mi pokazał polkę. I tak od tego się zaczęło. A jak już zaczęłem na skrzypkach tych pogrywać z bratem, brat na bębenku, chcieli taką potańcówkę. Zaczęli się bawić, to trzeba było przygrywać dobrze. A tu bolało od tego smyczka, nie mogłem wytrzymać.

A kiedy Pan zaczął grać na harmonii? Na harmonii to zacząłem, ja wiem, jeszcze ze 12 lat jak miałem. Ojciec mi kupił tę harmonię, taką pedałową, no i od razu, bo ja na tych skrzypkach grałem, to raz, dwa przerzuciłem się na tę harmonię z tych skrzypków i zacząłem grać. I prawie żem się wcale nie uczył, bo jak w lato dostałem tę harmonię, to już na wesele poszłem na Boże Narodzenie grać na tej harmonii. To ile? I poszłem grać, jak nie umiałem dużo, chyba ze dwa, trzy takie mazurki, polkę jedną. „Kwiat paproci” tango to już grałem tak „na słuch”.

Od kogo Pan się uczył grać na harmonii? Na harmonii to się sam nauczyłem z tych skrzypiec. To później przerzucałem sobie na harmonię.

I Pan wszystkiego się uczył ze słuchu? Na słuch.

Ale zna Pan nuty? Tak, znam nuty. Nut to się dopiero nauczyłem jak tutaj przyszłem, to już miałem ze 25 lat, może więcej.

Dlaczego Pan się zmobilizował do uczenia się nut? Bo wie Pan, miałem tę harmonię pierwszą, grałem na niej, grałem i później mi się ta harmonia już zaczęła psuć. Nie było za co kupić nowej. Później, jak poszłem do pracy, wystarałem się o to mieszkanie, trochę pieniędzy sobie zdobyłem, mówię: „Kupię tę harmonię.” Bo ciągnęło mnie do tej harmonii. I kupiłem taką pedałówkę białą. Później, wie Pan, nauczyłem się nut. Sam bym się nauczył nut, przepisywałem te nuty. Taki tutaj pracował, później do mnie tu przychodził, dobrze znał nuty, na skrzypkach grał taki Głowacki z Chlewisk. Lubiał tę muzykę, te nuty trochę tak pokazał. To mi wytłumaczył: tu jest ćwiartka, tu półton, tu granica. Ja później te jego nuty brałem, co on miał zapisane, przepisywałem na swój zeszyt i dopatrzyłem się, o co tam chodzi. Sam żem się dopatrzył i później przerzucałem sobie na klawiaturę, gdzie co jest i żeby sobie podzielić. A gdzie, który głos to napisałem sobie, do podstawówki, jak chodziłem, to taki nauczyciel wytłumaczył: do re mi fa sol la si do. Później przerzuciłem na klawiaturę, gdzie, który był na klawiaurze. No i tak pomału, pomału żem się nauczył sam, co mi potrzeba było. To później w latach 60-tych w Zarzewie to taki tygodnik wychodził „Nowa Wieś”. Tam nuty były wypisane i słowa, ja to raz, dwa przesylabizowałem, które było łatwiejsze to raz, dwa, trudniejsze – to trudniej mi to wychodziło.

To były piosenki znane z radia? Tak, a to śpiewali, a to trochę na nuty, a to na słuch. Ja tam przeważnie, to się nie uczyłem tego, tylko, jak poszłem na wesele, bo przecież jak pracowałem cały tydzień i to stale na pierwszą zmianę, to nie miałem się kiedy uczyć. A tu w sobotę wesele. Co było trudniejsze w te nuty patrzyłem, pomału, pomału, pokombinowałem, żeby weszło w głowę to wszystko. No i tak się grało pomału, a później to mnie elektronika wyparła. W 85 roku ostatnio grałem na weselu. A mówię: „Już nie będę grał.” Bo mnie ta elektronika wypierała już.

Kiedy Pan zaczął grać do tańca? Jak grałem, to już tak koło 10 lat miałem.

A pamięta Pan pierwsze granie, na przykład na weselach? To na harmonii już grałem na weselach, a tak to na skrzypkach to grałem na takich pograjkach, takie potańcówki. A to chrzciny, a to imieniny i trzeba było pograć. A już na harmonii grałem, jak u sąsiada ostatki, to tak jakby teraz w zimę, później przed Wielkanocą post jest. Ojciec mi kupił tę harmonię, taką czarną. U sąsiada ostatki, ale tylko do północka. Przygotowali tam sobie trochę, żeby wypić, pojeść tłustego, no bo jutro post. I ja na tej harmonii gram na tych ostatkach. Koniec, by się skończyło, a tu nie. To trzeba było wszystko, co tłuste nie zostawiać na środę, na post. A jak zeszło już z tydzień czasu po ostatkach, taki jego synek, był dużo mniejszy ode mnie, przypomniało się małemu i mówi: „Tata, co to było za takie wielkie święto?” On tak myśli: „No, wielkie święto, Boże Narodzenie było.” A synek: „Nie, to było jakieś większe święto, nie było Boże Narodzenie.” Mówi: „Większego święta to nie ma, bo większe święto to dopiero Wielkanoc będzie.” Mały myśli: „Nie, to nie była Wielkanoc, to było jeszcze jakieś większe święto.” Na to ojciec: „Nie, większego święta to nie ma od Wielkanocy.” A chłopiec tak myśli, myśli: „A tato nie pamiętacie, jak żeście stodołę osrał? „A to, synu, kusok był.” To były takie zabawy i muzyki luźne.

Dało się zarobić na weselach? Wie Pan, na takim graniu, to więcej się człowiek gorzałki opił, namordował się, bo to nie śpi się, wypije się przy tym. O, na harmonii to trzeba było się nawygrywać. A jeszcze wtedy, to ja nie wiem, taki był nawał na to tańcowanie. Jak zaczęli tańcować, to był tak: oberek, bo to tańcują wszyscy w kółko, jeden za drugim. Zmiana była tego oberka, w drugą stronę odwrócili i tańcują i dalej się zmordowali mocno. Polkę, no to z powrotem polkę, jak się zmęczyli mocno – polkę jeszcze pogładzić znowu. No to nie wiadomo czym pogładzić? Mazura takiego. Zmęczyli się wszyscy. Wszyscy z mieszkania, bo im gorąco się zrobiło, na podwórko. Z podwórka inni, z powrotem to samo. Całą noc tak. Nie to, że jakaś przerwa.

A dużo było muzyków na wsiach? Było mało, bo tacy, co dobrze grywali, to było mało takich muzykantów. Gdzieś tam na wiosce to był jeden albo wcale. No, a jak imprezów było, a to wesele, a to zabawę robili, taką potańcówkę. Tego grania było dużo, tylko za marne grosze tak się trzeba było nagrać. Mi się odechciało tego grania, nieraz to mi się i płakać chciało przy tym graniu. Nie mogłem wytrzymać, a tu gra i gra.

Na weselach Pan grał na pedałówce? Na pedałówce grałem.

A na takiej ręcznej? Tyż grałem i na ręcznej. Ale nie mogłem wytrzymać, bo jak grałem przez jedną noc tylko na ręcznej, to tak mnie tutaj ramię bolało, że nie mogłem ręką ruszyć. A tu do pracy trzeba było iść. Sprzedałem tę harmonię, mówię: „Na takiej nie będę grał.” Zrobiłem sobie pedałówkę. Jak pierwszą nagrodę zdobyłem, to w gazecie było. Przegląd Folkloru Kolbergowski.. Ona grała dobrze, można było grać.

Woli Pan grać sam czy z kapelą? Co Panu sprawia większą przyjemność? Z kapelą grać to jest tak: trzeba kilka razy ćwiczyć, żeby się grało fajnie. Trzeba próby robić. To z kapelą się będzie fajnie grało. A tak, jak gdzieś idę występuję, ten obcy i ten obcy, to my się nie znamy w graniu, co my mamy grać, to już wolę sam zagrać. Jak sam zagram, dobrze czy źle, ale mi nie przeszkadza nic.

Jak nazywa Pan tempa, rytmy, szybko, wolno czy jakichś specjalnych nazw Pan używa? Tempa, rytmy, no to właśnie. Rytm – to ja nazywam to podzielnikiem takim, podział na równe części, czyli, jak w nutach to granica, tempo: 1, 2, 3, 4. Na ¾, na 2/4 to jest tempo. Czyli w takim jednym tempie musi się zmieścić pewna ilość głosów, żeby wyszła melodia.

Jak ktoś uczy się sam, to czasami ma swoje specyficzne nazewnictwo. Jest coś takiego, jak Pan pyta, to „na słuch”. To jest taka werwa muzykańska po prostu. Jest taki jakiś sposób muzykański, że to, co się chce wygrać, wychodzi tak, że się innym podoba. Elegancko wychodzi. Tak, jak weźmy z nut, to tam podstawowe granie jest, bo tak, jak nuty jest podzielnik, podzielone wszystko, jest podstawowe. A jeszcze jest takie coś, taka werwa muzykańska, to sobie tam podrapie, upiękni się tę muzykę, żeby efekt był tego grania.

Jak Pan to upięknianie nazywa? No, to taki muzykański sposób, takie wrodzenie. To jest taki smak grania.

Czy ma Pan taki podział, że są melodie do tańca i do śpiewania? Do śpiewania to są takie, jak to dawniej były takie mazurki, jak kobiety po wsiach śpiewały. Wyleciało tam dwie czy trzy kobiety, zaśpiewały i zagraj jej tak, jak ona chce.

Czyli mazurki były do śpiewania? Tak, do śpiewania na dwie strony.

Natomiast polki, oberki to są już typowe melodie do tańca? To już nie dało się zaśpiewać, bo to takie podobne do polek. Tylko takie łatwe melodie śpiewane były więcej. W kieleckim śpiewają takie ludzie, co występują tam. Takie zespoły to śpiewają. Niby polka jest, bo na 2/4, a to nie polka, bo polki to nie wyśpiewa. Występują tam nuty, powiedzmy ósemki, szesnastki, itd. To już tam nie wyśpiewa każdej nutki, bo to wyśpiewa, ale takie proste, tam ćwiartki, połówki to się wyśpiewa takie nuty.

Dzieli Pan melodie na stare i nowe? Teraz taki czas, że używają już tych starych melodii tylko zespoły folklorystyczne, wynajdują je jeszcze. Ale tak w ogóle, jak ta muzyka weszła, to ona weszła w elektroniczne. Najlepsze lata na wesela takie, no nie wiem czy dla wszystkich jednakowo. Mnie się wydaje, że najlepsze lata na takie śpiewane melodie, różne łatwe i trudne – gdzieś 60-te lata – to były najlepsze takie lata. Nie grali tylko same oberki i polki, tylko już grali rumby, samby, charlestony, rozmaite, było i starego i nowego więcej. Były i stare i nowe, mieszało się wszystko razem. A później już to nowoczesna muzyka wchodzi, elektronika wchodzi coraz dalej, to już mniej grają takich mazurków, polek, oberków, różnych takich tangów. Tangów to teraz mało słyszę, żeby gdzieś grali, no takie „upu tupu, upu tupu”.

Dużo ludzie kiedyś śpiewali? Tak. Jak zaczynało się wesele był śpiew. Nie to, że tak jak teraz jest orkiestra, jest solista. A przedtem to chodziło się z harmonią na wesele, skrzypce i harmonia, bo przeważnie tak się grało, a soliści to byli wszyscy, wie Pan, całe wesele. Całe wesele śpiewało rozmaite pieśni, jakie tylko potrafili i trzeba było im wszystko przygrywać. Jak się chcieli bawić, to się bawili. I takie do zabawy ci młodzi przeważnie. A przy weselu ci starsi to śpiewali bardzo, a to trzeba było im przygrywać, nie to, że zaśpiewali, a muzyka nic. Jak zaśpiewali, to trzeba było wszystko znać, wszystkie melodie. Kapela przygrywała, nie tak, że sami śpiewali.

Jak było w kapeli dzielone wynagrodzenie za wesele? No, to zależy, przeważnie tak było, że harmonista stale brał więcej. Później to było tak, że brali przeważnie po równo już wszyscy.

A kto rządził w kapeli? W tym czasie, co grałem harmonia miała największy, decydujący, kierujący głos.

Po wojnie skład kapeli był taki sam, czyli harmonia, skrzypce i bębenek. Tak, przeważnie.

A później… Dochodziła trąbka.

A perkusja? Bęben przeważnie, jak byłem na weselach to bęben. Bo ja miałem taką perkusję, co zrobiłem sobie.

Ale perkusji Pan nie używał w swoim zespole? Używałem, tylko że na weselach, to nie pasowało, bo nie było się gdzie z tym instrumentem podziać. To na wesele się brało bębenek. Mam taki bębenek mały, tyle, co pod stół się wepchnęło i on był tam pod stołem. Bo, wie Pan, na weselu w domu to było ciasno. Jakby nie były te domy większe i mniejsze, ale jak się napchało ludzi, tu było stołów, stołków.

Czy na weselach był zwyczaj ogrywania gości? Jak to wyglądało? To tu u nas, na tym terenie to marszem się wprowadzało. Jak przychodzili nowi, to kapela przychodziła stale wcześniej. No i dopiero trzeba było marsza, każdego wprowadzać marszem na to wesele. W jednym miejscu się siedziało, tylko jak krzyknęli: „O, tam idą. Tacy czy tacy przychodzą na wesele” i trzeba było marsza. Otworzyli drzwi szeroko i marsza, no to marsza. I znowu, jak tam po marszu uspokoiło się, przywitali tego gościa, to znowu, jak tam weselni śpiewają, wódkę piją, wie Pan, jak to przy zabawie. A za kawałek znowu jakiś przychodzi, to znowu marsza.

Czy były jakieś takie miejsca, obyczaje, że muzykantom nie można było grać, na przykład na weselu w kościele? Nie no, w kościele to nie grali. Ojciec mi opowiadał, że tam na drugiej wiosce, skąd ojciec pochodził był taki muzykant, na skrzypkach grał, które sam sobie zrobił. To ci muzykanci wcześniej, bo za moich czasów to nie było tego. Przychodzili z weselem na pieszo, ile było – 7 kilometrów – czy ile na pieszo szli, całe wesele, na ślub do kościoła, to muzykant grał całą drogę na skrzypkach i bębenek, bo taka była muzyka wtedy. Przychodzili pod kościół i pod kościołem też tam grali. To ksiądz zabronił. A jeden był taki z drugiej wioski – ojciec mi mówił – z tym weselem wszedł do samego kościoła, przed kościołem jeszcze przygrywał na skrzypkach. To ksiądz wyszedł, a się tak pouginał przed tą plebanią i wyjął jakiegoś pieniądza, jakiegoś złotoka, bo złote te pieniądze były i dał mu za to, że tak ładnie grał. To go się ludzie później pytają, dlaczego innym nie pozwala przychodzić tutaj, a temu pozwolił, jeszcze mu datek dał. Bo on mówi: „Przyjdzie mi tutaj i piszczy, a ten to grał.” Później opowiadali, że poszedł na wesele grać. Przychodzi na to wesele, a tu nie ma co pojeść. Bo to dawniej nie było tak, jak teraz, że jedzenia jest pełno, nie było jedzenia. On skrzypce sobie przyniósł, takie miał zrobione, proste skrzypce, nieduże i smyczek taki króciuśki miał. I przyniósł sobie fuzję jeszcze i postawił w kącie – taką podpalankę. I grał na tym weselu i grał. A tu chcieli czymś poczęstować gości, nie mają czym. A on do tych weselnych mówi: „Wstawiajta wodę, żeby się gotowała w kuchni.” I on tutaj gra, gra, niedługo krzyczą, że jeleń w ogródku. Jeleń taki z lasu przywędrował na tę wieś i do ogródka weszedł, w zagrodę. To ten te skrzypce położył, strzelił do tego jelenia i w tym ogródku zabił tego jelenia. I od razu rozporządzali tym mięsiwem, woda się gotowała na to mięsiwo. Gdzieś koło św. Krzyża to ludzie opowiadali, ja to tam nie wiem, że to wcześniej w lesie tyż jakiś polowiec był. Chciał tego jelenia zastrzelić, to mówi, że taki mały chłopak stał na głowie temu jeleniowi, trzymał się rogów i na tego, co celował do tego jelenia, to krzyczał: „Nie strzelaj, bo – mówi – ja tam spod św. Krzyża prowadzę Kubicowi na wesele.” A czy to tak było, to cholera wie. Ale to mówili ludzie, że faktycznie ten jeleń przywędrował właśnie do ogródka weselnego, przez płot przeskoczył. A ten, co tak grał na tych skrzypkach, to jak zagrał, że ta wioska była na górze, to pod kościołem było słychać, 7 kilometrów było te skrzypce słychać.

Bęben to bym jeszcze zrozumiał, ale skrzypce? A to skrzypce było słychać. A jak mu się uprzykrzyło grać, to te skrzypce wieszał na ścianę i te skrzypce same grały. Opowiadali, że on miał jakąś spółkę z diabłem. Chodził do kopalni, do pracy pod ziemię. I z sąsiadem idzie, bo ta kopalnia była niedaleko, nie wiem, ile tam kilometrów, może 3, może 4, może 5 kilometrów było od tej wioski do kopalni. Chodzili, nie mieli butów, ino takie trepy, wie Pan, tu kawałek skóry, tu drewno. Takie robili sobie i w tym chodzili. Bo jak na boso miał chodzić po ziemi? I ten sąsiad go się pyta: „Prawda to, że wy gdzie chcecie to zająca złapiecie?” A on myśli, myśli, mówi: „O, zaraz będzie leciał, to trepem go dobiję”. Schylił się, wziął gałąź taką, co leżała, taki kij, złamał na pół. Niedługo zając kulawy, nie może uciekać, nie miał czym, no bo tu nogi połamane. Doleciał, złapał tego zająca. No co z takim zającem, ani go hodować, no to wziął trepem na podorędziu walnął go w głowę, dobił go. Ale czy to była prawda? No chyba była prawda, kiedy do kopalni chodził pracować przecież, a skrzypce jak powiesił to same grały. Ja te skrzypce później oglądałem, później te skrzypce nie chciały grać ani same, ani nawet tak nie chciały grać.

Jak ktoś jest dobrym muzykiem, to jedni mówią, że ma talent od Boga, a inni, że ma pakt z diabłem. To tam w moich okolicach to właśnie jeden był taki.

Czy przez to, że był Pan muzykantem to Pana bardziej szanowano? Jakieś takie względy były na pewno.

Ale byli też tacy muzykanci, których nie szanowano? No, różnie się zdarzało. Bo to, wie Pan, nie wszyscy są jednakowi. Pan się uczy grania, jak Pan gra, no to wie Pan, wszyscy nie będą mieli dla kogo grać. Jeden gra lepiej, jeden gorzej, jeden ma taki sposób do grania, jeden inny sposób do grania. Wie Pan, to takie wrodzenie muzykańskie, jak ja to nazywam. Jeden będzie grał melodię, drugi będzie grał tę samą melodię – już będzie inaczej. Jakieś takie będzie to swoje, trudno nazwać, taki sposób, wrodzenie.

Z tego, co wiem, budował Pan harmonię całkiem od podstaw? Tak, od podstaw budowałem takie pedałowe i ręczne. Na 24 basy budowałem i na 120 basów trzyrzędowe harmonie, ale te harmonie to są w muzeum w Szydłowcu. Zacząłem gdzieś w latach 70-tych. Pracowałem w budownictwie, w dodatku fizycznie, to nie miałem wolnego czasu, żeby instrumentami się zajmować, a tak mnie interesowało to. Najpierw to nie budowałem tych instrumentów, bo chodziłem pogrywać trochę po różnych grajkach, po weseliskach. Później chciałem mieć taką harmonię jak inni, porządną, nie byle jaką, ale zarobki były takie marne, że nie można było sobie pozwolić, żeby taki instrument kupić. Ja popatrzyłem – takie eleganckie. Chciałbym i ja taki mieć, ale nie mogłem go kupić, bo tu wydatki były bieżące, a małe zarobki. No to skąd odłożyć? Zacząłem się interesować i tak samemu próbować trochę. Od razu nie wychodzi tak, jak trzeba. Powoli, tu się trochę dopatrzyłem, tu się trochę dopatrzyłem, pomału, pomału. Ja sam do tego doszłem wszystkiego. Jak dorwałem jakiś mechanizm ciekawy, to ja raz, dwa rysunek, patrzyłem gdzie jakie połączenie jest, żebym wiedział o co chodzi. A to stary instrument odkupiłem, zobaczyłem jak zbudowane, w jaki sposób, o co chodzi. Powoli, powoli tak zacząłem takie fajne instrumenty robić. Tutaj nawet tak dla siebie budowałem, jeździłem tam do tych fachowców do Dęblina, a to kawałek masy, a to tam galeryjkę, a to głosów takich dobrych, żeby ta harmonia jakoś grała. Zbudowałem taką fajną harmonię, żeby klawiaturę miała wygiętą, elegancką, taką na trzy rzędy. To była na 120 basów, czterogłosowa.

Można zrobić pedałówkę z takiej rozciąganej? Tak, bo to chodziło o miech tylko. Bo w pedałówce to ważny jest ten dekiel, powietrze, które złapie, dekiel zamknie, bo tak to by cofnęło tam do nóg. Jakby wziął nogą do góry, to by wessało powietrze. A tu na sprężynie było, żeby się poduszka utrzymała. W pedałowej to musi taka poduszka się utrzymać, bo nie chce grać. A jak miech chodzi, to on trzyma taką poduszkę powietrzną i wtedy harmonia dobrze gra.

Czy jest różnica w budowie harmonii pedałowej i ręcznej? To tylko jest różnica w graniu. Jest tak samo zbudowana, tylko, że tu są głosy jednostronne, a w ręcznej są dwustronne. To jest taka różnica, że w tej jest więcej głosów, drugie tyle głosów. A w tej jest tylko w jedną. Jest mniej o połowę. A w graniu, jak na tamte czasy, to był instrument niezawodny. Grało się na nim i grało. Jak na tamte czasy, bo teraz elektronika, to, co innego. W pedałowej było lepsze brzmienie. Siła powietrza nogami była mocniejsza niż rękami. W graniu efekt był większy pedałówki niż ręcznej, bo wie Pan, ręką tak się człowiek narobił, że nie mógł ruszyćramieniem, a nogami to już Pan siedział, przycisnął i lepiej grało. Ręką, to ile pociągnie.

Wywiad przeprowadzili: Marcin Krzywicki i Waldemar Samociuk

fot. Studium Harmonii Polskiej