Radomski urząd ze względu na ogromną (drugą co do wielkości w Polsce), ponadczterdziestotysięczną bazę swoich klientów nie jest w stanie takich danych nawet wygenerować. – Nie mamy klucza do sprawdzenia tego przy tak dużej liczbie ludzi. To jest karkołomne zadanie – mówi Dariusz Strzelec, rzecznik prasowy Powiatowego Urzędu Pracy w Radomiu.

Pani Krystyna (imię zmienione), 50 lat, mieszka zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. W woj. mazowieckim, gdzie statystyczne bezrobocie jest najniższe (11,6 proc.). Kobieta ma żal, że przez tak długi czas nie dostała szansy udziału w żadnych formach aktywizacji, a ze strony urzędników doznawała licznych nieprzyjemności. Czuje się napiętnowana, nie chce ujawniać tożsamości. – W opinii wielu urzędników, polityków czy przedsiębiorców bezrobotny to leń, któremu nie chce się pracować, a zależy mu tylko na wyłudzeniu świadczeń socjalnych. To krzywdzące – mówi.

Straciła pracę jeszcze za komuny. Skończyła szkołę zawodową o profilu obuwniczym. – Zarejestrowałam się na początku 1990 r. – mówi. – Nie było najgorzej, bo brałam kuroniówkę i zajmowałam się wychowywaniem dzieci. Już w tym czasie starałam się o szkolenia, by się przekwalifikować. Zawsze dostawałam odmowę, szkoleń było niewiele i tylko dla wybranych – mówi. Dodaje, że w ciągu tych lat nie dostała z urzędu żadnej propozycji pracy, stażu, kursu, szkolenia, prac interwencyjnych czy jakiejkolwiek innej formy aktywizacji albo pomocy. – Nie czekałam, aż mi coś spadnie z nieba. Pisałam wnioski, podania, nawet biznesplan, przynosiłam deklaracje zatrudnienia od pracodawców, zgłaszałam chęć uczestnictwa. Nieraz próbowano mnie testować i wykazać, że nie jestem zainteresowana pracą. Zarzucano mi, że odrzucam oferty, stawiam wymagania urzędnikom, dopominam się o swoje prawa, gdy inni są pokorni – opowiada.

Z informacji przekazanych nam przez Powiatowy Urząd Pracy w Przysusze wynika, że nikt z 25 jego klientów z ponad 20-letnim stażem w żaden sposób nie był aktywizowany.

Inna sprawa, że te okolice to bardzo trudny rynek pracy: tego dobra po prostu nie ma. – U nas osoby z najdłuższym stażem podlegały różnym formom aktywizacji – mówi Tadeusz Piętowski z PUP w Szydłowcu. Aktywizacją może być np. skierowanie do pracodawcy, korzystanie z usług doradcy zawodowego, pośrednika, klubu pracy czy tylko poinformowanie o dostępnych ofertach czy targach pracy. Tak było w przypadku pani Krystyny. W ciągu ostatnich trzech lat kierowano ją do doradcy zawodowego, który uczył ją metod poszukiwania pracy, wspólnie analizował postawy i wartości, przygotowywał indywidualny plan działania. Była także informowana o ofertach pracy. – Przeważnie nie przynosi to żadnego wymiernego efektu i nie można tu winić którejś ze stron. To, że nazywamy się urzędem pracy, nie oznacza jeszcze, że dajemy pracę – objaśnia dyr. Piętowski. I dodaje, że bezrobotni mogą nawet nie mieć świadomości, że są w danym momencie aktywizowani.

To, że w rejestrach są osoby ambitne i aktywne, potwierdza Dariusz Strzelec. – W jednym z sąsiednich urzędów pracy jest bezrobotny, który przeszedł 18 szkoleń i nadal nie pracuje – informuje. Ale i on oszczędnie mówi o takich klientach. O wiele chętniej opowiada historię osoby, która po otrzymaniu oferty zatrudnienia… rozpłakała się.

Dyrektor Piętowski kuriozalny przypadek bezrobotnej pani Krystyny tłumaczy tak: – Na 6,2 tys. bezrobotnych zarejestrowanych w urzędzie w ubiegłym roku otrzymaliśmy 99 ofert pracy. Rzeczoną bezrobotną w ciągu ostatnich 3 lat raz skierowaliśmy do pracy przy robotach publicznych. Niestety, pracodawca odmówił przyjęcia tej pani.

źródło: www.gospodarka.dziennik.pl